wtorek, 10 grudnia 2013

Miasto w drodze – spacer kreatywny, akcja Teatru Węgajty


Zwykle moje wycieczki w warmińsko-mazurskie oznaczały wyprawę na wieś, tyleż urokliwą, co trudną dla mieszczucha. Ucieszyłam się więc na myśl, że tym razem Olsztyn – miasto znane jedynie przez pryzmat dworca pkp i pks, zawsze na szlaku między jednym punktem a drugim, nigdy na dłużej. Mimo nieznajomości topografii i wrodzonego braku orientacji Olsztyn okazał się miejscem bezpiecznym i logicznym, bo próbując przeciąć trasę spaceru „Miasto w drodze” trafiłam od razu we wskazane miejsce. A może przyciągnęła mnie energia ludzi tam zgromadzonych?


Mój spacer rozpoczął się od happeningu KOMUTO, który odbywał się na urokliwej ulicy Rodziewiczówny w samym sercu starówki, gdzie mieści się Miejski Ośrodek Kultury i Kawiarnia Artystyczna „Stary Zaułek”. Inicjatorem akcji była alternatywna, olsztyńska grupa artystyczna „Fałdy”, którą tworzą studenci pracowni Struktur Wizualnych działającej w Instytucie Sztuk Pięknych UWM. Grupa istnieje dopiero od 2012 r. i jest oddolną, dobrowolną inicjatywą najaktywniejszych studentów, kierowanych przez wykładowczynię UWM dr Annę Drońską, znaną olsztyńską artystkę. „Fałdy” zajmują się organizowaniem happeningów, wystaw, ale też warsztatów i debat publicznych, oscylujących wokół ekologii, praw zwierząt, roli sztuki społecznie zaangażowanej. Ich działalność rymuje się z aktywnością inspiratorów „Miasta w drodze” – Teatru Węgajty Projektu Terenowego. Pokazany przed kawiarnią „Zaułek” happening ukazywał, mówiąc najogólniej, mroczne strony Olsztyna – niedostrzegalne dla okazjonalnego bywalca i postronnego obserwatora, ale kłujący w oczy „tubylca”, któremu los i kształt miasta nie są obojętne. Opierał się na prostych, ale efektownych środkach: grupa ubranych na czarno zakapturzonych postaci, wystylizowanych na średniowiecznych katów stała przed ekranem, na którym wyświetlane były zdjęcia różnych newralgicznych punktów miasta i w szybkim tempie wykonywała robótkę na drutach z białej włóczki. Ich cienie wykonujące mechaniczne ruchy majaczyły na tle wyświetlanych zdjęć przestrzeni miejskiej wraz z odzywającym się z offu ironicznym komentarzem „naprawdę kocham moje miasto, wspaniale się w nim czuję”, poprzedzonym apokaliptycznymi uderzeniami w bęben. Na koniec anonimowa grupa „miejskich tkaczy” schowała się w długim worku, przypominającym jelito grube albo kanał ściekowy. Chociaż tylko wtajemniczeni w miejskie rytuały mogli w pełni poczuć grozę akcji, to KOMUTO było dla mnie pierwszym, czytelnym sygnałem, że tego dnia zobaczę Olsztyn, jakiego próżno szukać na pocztówkach.

Także kolejne wydarzenie było polem do popisu dla studentów UWM – tym razem z interdyscyplinarnego koła naukowego „InterGender”. W kameralnej, klimatycznej kawiarni „Zaułek” prowadzili oni warsztat „Zagraj w gender”. Nie dość że widmo „ideologii gender” krąży nad Polską, to lubię quizy i gry, więc ochoczo pognałam na pięterko kawiarni. Zamknięto drzwi ciasnej salki, tak jak czyni się to na warsztatach, podczas pracy laboratoryjnej. Przestrzeń podzielona była na dwie części: po jednej stronie mieli siedzieć zwolennicy gender, po drugiej sexu, czyli płci. Szczęśliwie od razu usiadłam po tej właściwej stronie – gender – więc nie musiałam zmieniać stron, odpowiadając na pytania. Gra, która była pomieszaniem telewizyjnych, publicystycznych programów dla młodzieży i teatru forum, polegała na przytaczaniu przez prowadzących obiegowych opinii na temat mężczyzn i kobiet (np. kobiety żyją dłużej) i decydowaniu, czy ich wyjaśnienia należy szukać w kategorii gender czy płci. Swój wybór trzeba było potem uzasadnić, co stawało się pretekstem do dyskusji. Jako osoba wysoce uświadomiona w tej tematyce, raczej nie byłam grupą docelową tego warsztatu, więc radość z gry była niewielka. Wśród podobnie myślących jak ja uczestników przypadkowo zaplątał się jednak pewien pan, wyznający tradycjonalistyczne podejście, który sprowokował burzliwą wymianę zdań. To chyba właśnie dla takich ludzi był warsztat gender i szkoda, że drzwi zostały zamknięte, bo w kawiarni „Zaułek” było ich zapewne więcej.


Kolejny punkt programu był ruchomy i wiódł przez północne Śródmieście. Była to alternatywna wycieczka po Olsztynie z narracją Marka Barańskiego – poety, prozaika krytyka literackiego i filmowego związanego m.in. z „Borussią” i „Gazetą Olsztyńską”, a przede wszystkim miłośnika kultury Warmii i Mazur. Jego opowieść dotyczyła głównie wyłożonej „kocimi łbami” ulicy Marii Curie-Skłodowskiej, gdzie znajdują się wciąż przedwojenne kamienice, które zapełniają legendarne zakłady usługowe, takie jak zakład rymarski czy dorabiania kluczy. Barański pokazywał miejsca nieoczywiste, nieoznaczone tablicami, przemycając opowieści o sposobie życia dawnych mieszkańców ulicy i historiach, jakie się z nią wiążą; podkreślał wileński charakter miasta i wskazywał na pozostałości kultury litewskiej. Prawdziwą pasją Barańskiego, której daje wyraz w swoich wierszach, jest olsztyńskie Zatorze. Mnie, jako pasjonatkę lokalnej kultury knajpianej, na ulicy Curie-Skłodowskiej szczególnie zainteresowała „nabrzmiała od testosteronu” knajpa Sarmata, przez okna której prześwitywały germańskie symbole runiczne. Niedaleko niej grupka podpitych dresiarzy agresywnie zaczepiła poruszających się z nami rowerzystów. Olsztyn ma jednak swoje mroczne punkty.

Na ulicy Curie-Skłodowskiej mieści się także antykwariat Izy Walesiak, pełen rozmaitych książek: historycznych, skarbów literatury pięknej, poradników, książek z dietami – część z nich wyeksponowana jest w witrynie. Jest to maleńkie pomieszczenie, z wieloma starannie ułożonymi na półkach książkami, które na co dzień zapewne nie gości wielu osób. Tego dnia antykwariat zamienił się w salon poezji i kawiarnię, gdzie zziębniętym wędrowcom serwowano herbatę. Wiersze Barańskiego, które czytał sam autor z pełnego tylko dla niego czytelnych znaków zeszytu, były urokliwe w swojej formalnej prostocie i szczerości. Przebijały przez nie poetyckie obrazy Zatorza, ulubieni pisarze Barańskiego (Susan Sontag czytająca dzienniki Gide’a), ironiczne komentarze dotyczące tzw. celebrytów. Niepozbawione poczucia humoru wiersze Wacława Sobaszka, do których sugestywny podkład muzyczny przygotowała Paulina Miu Zielińska, traktowały o ekologii, doświadczeniu człowieka otoczonego kulturą śmieci i pragnącego kontaktu z przyrodą, dzięki której może lepiej zrozumieć siebie, absolut, tajemnicę ludzkiego losu.
Była to bardzo refleksyjna i najspokojniejsza część „Miasta w drodze”. Jednym zaś z najbardziej niesamowitych i nastrojowych etapów spaceru były odwiedziny Koszar Dragonów, położonych w południowo-zachodniej części Zatorza. Koszary powstały w latach 80 XIX w, gdy do Olsztyna przerzucony został 10. Wschodniopruski Pułk Dragonów z Metzu w Lotaryngii. Po II wojnie światowej koszary dostało Wojsko Polskie, schyłek PRL-u powierzył je Gminie Olsztyn, a następnie prywatnym właścicielom. Niestety Koszary od wielu lat niszczeją z braku pomysłu na ich zagospodarowanie. W ich sprawie prowadzone są obecnie konsultacje społeczne sprowokowane przez organizacje pozarządowe, których celem jest przywrócenie przedwojennego charakteru zabudowy. Duża część środowiska chce, by Koszary Dragonów stały się Koszarami Sztuki. Próbkę tego, jak mogłyby funkcjonować Koszary powierzone artystom, mogliśmy zobaczyć właśnie podczas „Miasta w drodze”. W ceglanych budynkach panował niemal całkowity mrok, przygotowane przez inicjatorki instalacji interaktywnej Ewę Letki (artterapeutka i artysta-plastyk) i Mute Sobaszek lampiony w niewielkim stopniu oświetlały przestrzeń. Ich akcja służyła indywidualnemu i wspólnotowemu zarazem doświadczaniu i odkrywaniu Koszar. Każdy mógł wziąć lampion i przejść z nim przez wszystkie pomieszczenia. W jednym z największych razem odtańczyliśmy taniec koni. Na koniec poproszono nas o założenie na siebie tekturowych kostiumów przedstawiających budynki i przespacerowanie w nich i z lampionami do kolejnego miejsca „pielgrzymki”. Był to do kulminacyjny moment „Miasta w drodze”, a zarazem dosłowne niemal wcielenie jego idei. Tego deszczowego wieczora niewielu mieszkańców Olsztyna spacerowało po ulicach, ale ci, których spotkaliśmy, spoglądali z ciekawością. Akcja miała w sobie coś z odzyskiwania miasta dla każdego z osobna uczestnika spaceru – można było poczuć się jego częścią, a poprzez to przywrócić miastu podmiotowość.


Artystka Ewa Letki jest absolwentką Państwowego Liceum Plastycznego w Olsztynie im. Ericha Mendelsohna, które było kolejnym etapem naszej wędrówki. Liceum, które w tym roku obchodzi 25-lecie istnienia jako nieliczna ze szkół średnich prowadzona jest przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa, co wraz z licznymi osiągnięciami uczniów dodaje mu prestiżu i rangi. Od 6 lat mieści się ono na ulicy Partyzantów i coraz aktywniej współtworzy estetyczną i architektoniczną stronę miasta (np. baby pruskie, które są hitem wśród turystów). W szkole przywitali nas i oprowadzili wspaniali pedagodzy. Opowiadali o charakterze liceum, osiągnięciach jego uczniów, kolejnych etapach zdobywania edukacji, pokazywali ważniejsze prace i instalacje, bardzo odważne, dojrzałe i nietuzinkowe – wiele z nich śmiało mogłoby konkurować z pracami najbardziej uznanych i popularnych artystów. Wysoka jakość prac świadczy to o pełnym poświęceniu uczniów edukacji i świadomym wyborze, jakiego dokonali.
Po wyjściu z Liceum byliśmy już trochę zmęczeni, zmarznięci i głodni, ale chętnie wysłuchaliśmy opowieści Michała Biedziuka na temat obywatelskiej koncepcji przebudowy ulicy Partyzantów. Biedziuk jest jednym z inicjatorów akcji w obronie zachowania alejowego charakteru tej ulicy. Opowiadał on o przebiegu negocjacji społecznych, z których niestety póki co nic nie wyniknęło. Władze Olsztyna wciąż chcą rozszerzyć jezdnię, by łatwiej było przejechać przez Olsztyn samochodem. Ulica Partyzantów przed wojną była spokojną, alejową ulicą, gdzie mieściło się sporo mieszkań. Podobno większość jej obecnych mieszkańców chce zachować jej dawny charakter, ale władze zdają się być na to głuche mówiąc, że oddolne pomysły architektoniczne nie spełniają standardów europejskich.

W Ulubionym Studiu, jednej z nowszych przestrzeni wystawienniczych Olsztyna, założonej przez artystkę-plastyka Urszulę Patalas, mieszczącej się w prywatnym mieszkaniu na ostatnim piętrze kamienicy przy ulicy Partyzantów, odbyła się prezentacja pracy Katarzyny Łyszkowskiej „Południca - Wykorzenienie” i kolacja składkowa. Ostra w środkach wyrazu video instalacja Łyszkowskiej, absolwentki i wykładowczyni Uniwersytetu M. Kopernika w Toruniu, nagrodzona została w tym roku podczas Olsztyńskiego Biennale Sztuki. Ze względu na uwarunkowania przestrzeni obejrzeliśmy tylko część tej pracy – krótki, zaledwie dwuminutowy film o specyficznym, nieco wideoklipowym montażu (elementem oryginalnej instalacji były także LED-owy obiekt świecący – symbol runiczny leżący w dziecięcej kołysce oraz drewniane elementy). Łyszkowska odwołała się w swojej pracy do lokalnego folkloru, bazując na znanej na terenie Śląska, Prus Wschodnich i obecnych Niemiec legendzie o południcy, czyli złośliwym kobiecym demonie, polującym na tych, którzy latem w południe przebywali w polu. Według podań południce dusiły żniwiarzy i porywały ich dzieci. Legendę Łyszkowska zestawiła z traumatyczną historią Warmii i Mazur podczas drugiej wojny światowej i stosunkami polsko-niemieckimi. Zaprezentowany film bazował na estetyce horroru i grozy, balansując na granicy świadomie wykorzystanego kiczu. Kolejne, szybkie ujęcia pokazywały południce – kobiety przechadzające się po polach z rozwianymi włosami oraz dzieci, którym mierzy się obwód głowy. Między ujęciami pojawiał się runiczny, germański, budzący grozę symbol, wykorzystywany przez ideologię faszystowską. Poza kontemplacją pracy Łyszkowskiej obejrzeliśmy także trailer wszystkich ostatnich spektakli Innej Szkoły Teatralnej. Potem uczestnicy spaceru, posiliwszy się zupą dyniową i herbatą z granatu, zaintonowali tradycyjne pieśni. Pozostały one na ustach nawet w drodze samochodami na wieś, na którą po tylu intensywnych wrażeniach wracaliśmy z utęsknieniem.

Jesień Teatralna w Węgajtach i Olsztynie zakończyła się 11 listopada, czyli w dniu groźnych zamieszek w Stolicy. Gdy kilka dni później przejeżdżałam obok spalonej tęczy, wciąż żywy był we mnie wyjątkowy, kontemplacyjny spacer po Olsztynie. Każde miasto ma swoje demony, swoje południce, swoich Sarmatów. Kontestując je można stosować strategię podboju jak uczestnicy marszu niepodległości lub kreatywnie wpływać kształt miasta podczas na przykład performatywnego spaceru, idąc z szeroko otwartymi oczami i lampionami, dzięki którym łatwiej odnaleźć właściwą drogę.  

Kamila Paprocka







środa, 20 marca 2013

Ziemia B - stańczykowski ton Węgajt



Jeśli zgodzić się, że dla mobilizacji obywatelskiej niezbędne jest umożliwienie i stymulacja  dyskursu politycznego na poziomie podstawowym: pomiędzy młodymi i starymi, kobietami i mężczyznami, miastem i wsią, na tematy kluczowe dla dalszego istnienia człowieka, to Ziemia B jest  takim aktem mobilizacji, dokonywanej z pewnym humorem.
 Teatr, zdawałoby się zagrożony zalewem wirtualności, technologiami, które oddalają aktora od widza, odnajduje w Węgajtach swoje mocne uzasadnienie „realne”.  Teatr zredukowany tu  do obecności, umiejętności, głosu żywego  instrumentu muzycznego i  niemal zaginionej w polskim teatrze maski, sięga po głęboko polityczne tematy, znajdujące się na obrzeżach dyskursu politycznego współczesnej Polski, ale ważne.  
Ziemia B jest o gwałceniu środowiska i ślepocie, która ten akt umożliwia i do niego zachęca. Cienka linia, którą notorycznie przekraczamy – zimnej bestialskości wobec zwierząt, bezmyślnego nadużywania ziemi, wody, powietrza, zostaje pokazana w sposób wyraźny, a przecież nienatarczywy. Mówienie o gwałcie dokonywanym na środowisku naturalnym i wypieraniu granic tego środowiska poza obszar dostrzegalny wzrokiem (w myśl ---,  że czego nie widać, to nie boli), dokonuje się z namiętnością, ale zarazem – o dziwo – rezerwą. Rezerwa pochodzi z tradycji figur zapustowych i umiejętności samokontroli  jarmarcznego wesołka. Ton niejako stańczykowski, oto, do czego doszły po latach Węgajty. Fantastycznie. Więcej Węgajt – więcej kultury politycznej i więcej tożsamości, samoświadomości. Czego chcieć więcej? Takich Węgajt.

Jadwiga Rodowicz-Czechowska

niedziela, 24 lutego 2013

Profesor Fatyga a kultura Mazur



Z wypiekami na twarzy rzuciłam się do lektury wywiadu „Świat szeroko otwarty. Dla kogo?” z profesor Barbarą Fatygą w ostatniej „Świątecznej”. 
Toż to będzie o nas! 
Ożyły wszystkie oczekiwania i nadzieje związane z – zakończonym wreszcie w grudniu ub. roku – zakrojonym na szeroką skalę projektem badań socjologicznych nad kulturą Warmii i Mazur, prowadzonych pod kierunkiem pani profesor. Mimo że przy bliższym wejrzeniu wypracowana przez zespół badaczy „Dynamiczna diagnoza kultury Warmii i Mazur” dotyczy przede wszystkim kwestii związanych z funkcjonowaniem instytucji kultury, zostawiając poza nawiasem całą strefę niezależnych działań, i tak nie sposób przecenić znaczenie tego dzieła. Po raz pierwszy tak konsekwentnie zadawano pytania o obiektywność kryteriów, jakimi zarządzana jest ta, poniekąd kluczowa dla jakości życia i dla rozwoju kapitału społecznego sfera życia. Pełno w „Diagnozie” świeżego, zdystansowanego spojrzenia na rozwiązania wieloletnie, „sprawdzone” i pozornie oczywiste ale i czujnych ostrzeżeń przed groźnymi w skutkach pomysłami na strategie kulturalno-ekonomiczne – jak choćby przed katastrofalną w innych krajach Europy próbą opierania rozwoju turystyki masowej na ofercie kulturalnej.

I co? I nic. 

Zresztą wywiad był nie tylko o tym, dotyczył przede wszystkim oceny stanu ducha młodego pokolenia w Polsce B. Właściwie nie mam za złe braku w wypowiedziach pani profesor praktycznych wniosków (bo jej odwołania się do misji, jaką elity społeczne maja spełnić w społeczeństwie, do praktycznych wniosków nie zaliczam). Graniczący z arbitralnością, polemicznie wyostrzony ton wypowiedzi odmawiających sensowności edukacji kulturalnej na wsi poprzez naukę gry na bębnach, to już bardziej problematyczna część wywiadu. Za dużo widziałam budzących się z letargu grup młodzieżowych i naprostowanych biografii nastolatków zaczynających swoja muzyczną drogę od bębnów właśnie, żeby poddać się urokowi  argumentów pani profesor.
Nie zwracam się tu wcale do wielce zasłużonej badaczki. Oczywiste jest bowiem: nie na tym polegać miałoby jej zadanie, żeby poza znakomitą przecież diagnozą podpowiedzieć nam jeszcze, co mamy robić! I kto to ma robić. Nie jest dobrze. Już to wiedzieliśmy, a „Diagnoza” jeszcze dokładniej nam pokazuje, gdzie. Ale istnieje obawa, że wniosków nie będzie. Trwająca z górą półtorej godziny ustna dyskusja, zorganizowana w CEiIKu po zakończeniu badań nie zastąpi debaty publicznej. Debaty wychodzącej poza gabinety instytucji i urzędów. W końcu gospodarzami terenu jesteśmy wszyscy. Nie licząc zanadto na istnienie jakiejś wyższej siły, która zrobi to za nas, proponuję wywiad z Fatygą potraktować jako przypomnienie odrobienia pracy domowej i na początek przestudiować jeszcze raz uważnie „Diagnozę”. 

E.S.
teatrwegajty.art.pl. Obsługiwane przez usługę Blogger.