czwartek, 15 września 2011

Przepisane z notatnika


Poniedziałek, 5.09. – Wyczerpanie, choroby, przerwa w próbach. Rozmowa. Ilir o filmie: będzie opowiadał o historii albańskiej izolacji i emigracji poprzez losy ludzi. Mówi dużo, coraz więcej dramatów i coraz więcej szczegółów politycznych. Ktoś trzykrotnie uciekał, dwa razy został złapany i odsiadywał wieloletnie wyroki. Dorobił się na Zachodzie, ale wrócił w latach dziewięćdziesiątych. Żyje w Shkodrze na skraju nędzy. Jakiś wysoki oficer wypłynął statkiem z kilkunastosobową załogą w kierunku wyspy, zabierając ze sobą żonę i kilkumiesięczną córkę. Ze wsi Zogaj padł strzał, ale udało im się dopłynąć. Na miejscu dopiero załoga ujawniła prawdę: strzał zabił dziecko. Ten oficer nigdy nie wrócił do Albanii. Wszyscy, którzy uciekali, mieli świadomość, że ukarani zostaną ich najbliżsi. Pewien nastolatek opowiedział w rodzinie dziwny sen: śniło mu się, że ze ścian pospadały portrety członków Biura Politycznego. Jego matka natychmiast poszła do komitetu: „Mój syn ma nieprawidłowe myśli”. Dostał kilkanaście lat. Dlaczego to zrobiła? Miał jeszcze ośmioro rodzeństwa – może dlatego. „Zostaliśmy zmuszeni do donoszenia” – nie wiemy, co się za tym kryje. Ludzie w Zogaj obecność obcych we wsi sygnalizowali sobie specjalnym dzwonkiem blaszanym. Wiadomo też, że wiele osób nosiło broń. O tym się nie mówi. My jesteśmy tu gośćmi. Co my możemy zrozumieć w ciągu kilku dni? Jaki będzie nasz następny krok?
Uczymy się kolejnych słów: pesc (ryba), buka (chleb), fmi (dzieci), nataemir (dobranoc), Pramvera pomaga nam przyswoić kilka wersetów pieśni weselnej, która ma podobno kilkadziesiąt zwrotek.
Historie dziejące się już po upadku komunizmu: o rodzinie, która przez pięć lat przekoczowała w jednym pomieszczeniu w ambasadzie włoskiej (dlaczego nie przyznano jej azylu wcześniej??). 25 000 Albańczyków na dwóch niewielkich statkach we włoskim porcie (pamiętam z telewizji obraz ludzi wiszących na burcie i wpadających do wody podczas próby wydostania się na ląd), inny statek z setką uchodźców – rodzinami z dziećmi uciekającymi przed wojną domową spowodowaną krachem tzw. piramid finansowych – staranowany przez jednostkę włoską. Niewielu przeżyło, potem latami ciągnęły się dochodzenia. O tym się nie mówi. Mówi się o niespełnianiu warunków, o mafii i o przemycie. Gdzieś są zbiorowe groby ludzi zabitych na granicy w latach po śmierci Hodży. Czasami jakiejś rodzinie udaje się zgromadzić pieniądze, prowadzić poszukiwania zaginionych we własnym zakresie. Czasami kogoś odnajdują.
Wacek: Kojarzą mi się ze sobą trzy wyspy. Pierwsza, to ta, którą codziennie oglądamy, tu na Jeziorze Szkoderskim po stronie Czarnogóry, do której próbowali dopłynąć Albańczycy. Druga to włoska wyspa Lampedusa, do której dopływają uchodźcy z Afryki. Trzecia: norweska wyspa Utøya, na której prawicowy ekstremista zabił siedemdziesięciu siedmiu młodych ludzi. W Zogaju na przejściu granicznym zwanym „pocztą” pozostał mur z oficjalnym napisem,  ściana, gdzie rozstrzeliwano schwytanych. Napis głosi: naród ponad wszystko. Rozstrzeliwano więc w imię idei państwa narodowego. Tak jak Breivik.
C.d. rozmowy: W jaki sposób zbudować tutejszy montaż spektaklu „Ziemia B” wprowadzając – tak jak zamierzaliśmy od początku – obrazy wzięte stąd bezpośrednio? Jaka może być funkcja tego pokazu? Podobna do działania aktorów sprowadzonych przez Hamleta, prowokujących króla do przyznania się do morderstwa czy podobna do tragedii antycznej, np. Antygony? Rozmawiamy o pomyśle performance’u płynięcia do wyspy. Jak dosłowne może być nasze działanie?

7.09., „Ziemia B” w Zogaj
Scena pierwsza:
Wielbłąd wyrusza spod kawiarni, już teraz jest więcej ludzi niż zwykle, do tego jeszcze – w chwili wyjścia wielbłąda na ulicę – człowiek wracający skądś ze swoimi osłami (!) Za wielbłądem „Imigrant”, Emmi w masce czarnoskórego pucybuta. Robi co do niego należy: zamieszanie i śmiech.

Scena druga:
Zbliżamy się do plaży. Widok stąd na molo, jak na gigantyczną scenę. Na tle nieba taniec dwóch kobiet. W dziwnym kostiumie. Jest to wspólna, dwuosobowa suknia ślubna. Raz sprawia, że ciała obu tancerek łączą się w jedno, raz niczym kaftan bezpieczeństwa staje się narzędziem do zniewolenia, raz całunem. Zosia i Emmi zadedykowały tę etiudę młodej parze, o której nam opowiadano.

Scena trzecia:
Zaczynamy dokładnie w tym punkcie, do którego doszliśmy nad jeziorem Modrym w Durmitorze dziewięć dni wcześniej. Śpiewamy „By the Waters of Babylon”. A słowa są teraz świeże, tutejsze („we lay down and wept for thy Zion”). Jest taniec: inny taniec dwóch innych kobiet, nad samym brzegiem. W końcu jedna wchodzi do wody coraz głębiej, odpływa. Nie śpiewamy już, Iza  płynie dalej, oddala się w prostej linii w kierunku wyspy. I teraz dopiero, po tym jaka cisza zapadła, orientujemy  się, że za balustradą kawiarni i w wyższej części plaży jest pełno ludzi patrzących na to wszystko. Iza płynie, jest już bardzo daleko. Jesteśmy trochę niespokojni. Czy dwójka rybaków, umówionych wcześniej przez Ilira, wsiądzie do łodzi?  W końcu  wsiadają, szarpią za linę, włączają  rozrusznik silnika. Odpali czy nie odpali? Jadą, za chwilę są przy Izie i pomagają jej wgramolić się do łódki. Oklaski!!!
Po tym wszystkim już pozostałe sceny z „Ziemi” rozgrywają się przy kawiarni pod dyndającą latarnią, z tłumem ludzi, harmiderem i pokazami kręcenia pojkami przez chłopców na zakończenie. I wspólne wykonanie pieśni weselnej i wspaniałe granie Nebi na dajrze (tamburynie) i tańczenie i coraz więcej pieśni rybackich...


Pocztówka
Jazda przez Shkodrę tam i nazad. Tysiące sklepików, myjni samochodowych, zakładzików, piekarni, byrkarni, garaży, bud, prowizorycznych zadaszeń. Ludzkie mrowie pośpiesznie przysposabiające do życia przestrzeń na gruzowisku po … nieważne po czym. Meczety, salony gier, krzyże, salony piękności, knajpy. Tak jakby nareszcie udało się zapomnieć o przeszłości. Dojeżdżamy do mostu Ura e mesit. Rząd potężnych łuków kamiennych nad rzeką z kamieni. Wspaniałość. Śmieci. To jeszcze nie powód, żeby się poczuć się lepszym. W głowie tylko refren albańskiej pieśni weselnej i wykuwana przeze mnie w tym języku do naszego spektaklu fraza z Brechta: Kto położy tamę na rzece i żyje wystarczająco długo, zobaczy jak tama się rozpada albo rzeka usycha. Wracamy, znów przez miasto, pora zachodu słońca, mijamy zamek i podświetlony na ścianie góry napis SHIPONIA (jak „Hollywood”!). Rzeka Drin i hałdy wydobywanych tu pod miastem drobnych kamieni rzecznych. Resztki czerwieni na ciemnym niebie, woda, kryształowa do bólu, skądś dochodzi głos muezina, jeden, drugi, trzeci, mieszają się. Grająca na kamieniach woda tworzy wyspy i lustra. Codziennie – w zależności od pracy koparki – zmienia bieg.
E.S.

wtorek, 13 września 2011

Pokaz w Shirokiej


Niedziela, 4.09.: Praca, przede wszystkim praktyczna, zakończyła się próbnym pokazem albańskiej wersji  „Ziemi B” w Shirokiej. Shiroka jest położona bliżej Shkodry, ma zupełnie inny charakter niż Zogaj, jest kilka restauracji, dwie kawiarnie internetowe i pusty deptak nad jeziorem. Wyżej domy, meczet, kościół, domy, ogródki, piętrzące się pod wypaloną ścianą góry. I willa dyktatora: letnia rezydencja Ahmeda Zogu, albańskiego dyktatora przedwojennego. Po wojnie ośrodek wczasowy dla dzieci. Ilir wspomina: do wody wchodziło się na gwizdek, po trzech minutach był następny sygnał i trzeba było wyjść. Rozbite szyby, puste baseny po fontannach, zżarty beton balustrady. Najpierw spotkanie z chłopakami. Było tak, że kiedy pierwszego dnia rozglądaliśmy się za miejscem na pokaz, otoczeni byliśmy chmarą dzieci – samych chłopców. Mówiliśmy im o tym, że będzie spektakl i że się z nimi skontaktujemy jak sprawa będzie aktualna. Jak? Przez facebook! A więc Iza i Justyna jadą wcześniej, mają ze sobą zapas najprostszych materiałów – ryżu i pończoch do robienia pojek. Będzie warsztat pojek. Iza świetnie kręci pojkami, poza tym ma spore doświadczenie w pedagogice podwórkowej. Justyna jest w roli tłumaczki, ale i tak w końcu najważniejsze słowo w dialogu z adeptami to ”Supeeer!”. Po jakimś czasie przyjeżdża cała nasza grupa, rozpakujemy rekwizyty. Na początek wielbłąd. Robimy to samo co w Węgajtach na Zapuście: upadek wielbłąda i jego „odradzanie” czy „ozdrowienie” pod wpływem muzyki, tylko tym razem przechodząc z miejsca na miejsce pustej z początki uliczki, w towarzystwie całej grupki chłopców z warsztatu pojek. Ten pochód ma posmak niespodziewanie przyjeżdżającego do wsi cyrku. Ludzie pojawiają się w oknach, na ulicy, podniecenie dzieci doprowadzone jest do punktu wrzenia. Podchodzimy wyżej, do tarasu pod willą dyktatora, tam ustawiamy parawan z willą w tle. Są kolejne teksty po albańsku, np. pytanie Dawida – Czy tam, za wsią są też boiska do gry czy pola minowe? Teraz dopiero jesteśmy w stanie zobaczyć, czy publiczność śledzi akcję, rozumieją teksty itd. Oklaski po scenie z jeleniem, rwetes, nasłuchiwanie, rwetes. W finale, kiedy Iza kręci „kiełbasami” jak pojkami, udaje jej się wciągnąć chłopców z warsztatu do akcji!
Należało było to wszystko robić nie tylko po to, żeby dzieci z Shirokiej po raz pierwszy w swoim życiu widziały teatr, ale po to, żeby zaistniał następny krok w drodze zbliżenia się do tego co mielibyśmy do zrobienia w Zogaj. Bo my nic nie wiedzieliśmy! (Piszę to teraz już podczas podróży powrotnej.) Przecież nasze działania tutaj wpisały się w zupełnie nieznany kontekst: z jednej strony potworna przeszłość wsi,  z drugiej strony inność kulturowa. Na przykład, czy nie zostaniemy potraktowani jako intruzi albo jak zareagują na sceny erotyczne w spektaklu … Przecież codziennie budził nas o piątej rano głos muezina … Trzeba pamiętać o tym, że Justyna i Ilir sami czuli się niepewni wobec tych ludzi stąd, chociaż tu już od roku przyjeżdżali próbując się dowiedzieć czegoś, nagrywać tę czy inną wypowiedź. Mnóstwo szczegółów. Na przykład to, że kiedy pytaliśmy o możliwość pokazania spektaklu w klubie, właściciel z początku był podejrzliwy: Zgodziłby się, ale warunkowo. – „Bo ten klub tutaj jest dla wszystkich – żadnej propagandy religijnej! Tu się pije rakiję, no wiecie Państwo …”  Ale i to: kobieta, która łapała Justynę za rękę kiedy filmowała okolice poczty - „Tego nigdzie nie wolno publikować!”
Chodząc po wsi jesteśmy coraz mniej anonimowi. Słowniczek podstawowy: Faleminderi (dziękuję), mirdita (dzień dobry), ze strony ludzi czasem jakieś słowo serbskie albo włoskie. Justyna mówi, że ludzie teraz inaczej patrzą.
e.s.

wtorek, 6 września 2011

Zogaj i Shiroka

6.09.
Czas się zagęszcza, każda chwila przynosi coś nowego. Jesteśmy tu zupełnie obcy, z ludźmi możemy rozmawiać tylko za pośrednictwem Ilira i Justyny. Czasem jeszcze pomaga Morgan, młodziutka Belgijka, narzeczona syna właściciela domu, w którym się zatrzymaliśmy, zdecydowana – przynajmniej w tej chwili – spędzić resztę swojego życia w tej wiosce. Co już wiemy o Zogaj: że był tu ostatni posterunek albańskiej straży granicznej i że ludzie tu zostali zepchnięci przez reżim do roli donosicieli na uciekinierów, próbujących przedostać się przez granicę po górach lub wpław przez jezioro. Przyłapywani uciekinierzy (o ile nie zostali zastrzeleni na miejscu) szli na śmierć lub – rzadko – długoletnie więzienie. Wiemy jeszcze, że o tym się dziś nie mówi. Ani w Albanii ani, tym bardziej, tu na wsi.  Rzecz w tym, że nie mówi się o Albanii również na świecie. Hodża zmarł w 1986 roku, ustawodawstwo zmieniło się, zmniejszając karę za ucieczki do sześciu miesięcy. Zwiększył się strumień uchodźców, ale tu, na granicy, dalej do nich strzelano. Jedyna zmiana to zwiększona, siłą rzeczy, liczba ofiar. Ściganie tego systematycznego procederu mordowania i przyjęcie uchodźców z jednej z najczarniejszych dyktatur komunistycznych wymagałoby międzynarodowej współpracy. Wiele na to wskazuje, że nikt nie był tym zainteresowany. Na początku lat dziewięćdziesiątych zginęło na albańskiej granicy więcej ludzi niż przed śmiercią Hodży.
Czego jeszcze dowiadujemy się o Zogaj, przebywając od kilku dni w wiosce: że jest malowniczą wioską rybacką wciśniętą między brzeg jeziora i pasmo górskie, nie ma tu telewizji ani internetu, niewiele jest turystów. Ludzie żyją w sposób tradycyjny, dużo jest dzieci, wieczorem ulica jest pełna ludzi – młodych chłopaków, starszych mężczyzn, dzieci. Kobiety są, ale w drodze na zakupy (sklep pracuje do 22.00) lub z zakupów do domu. Z rybactwa trudno wyżyć, ludzie mają krewnych za granicą, którzy pomagają. Od niedawna jest wijąca się nad źle zabezpieczonym zboczem szosa szerokości drogi polnej i kursujący dwa razy dziennie autobus. Kiedyś ludzie chodzili do pracy do Shkodry: dwie godziny w jedną stronę, dwie godziny w drugą.

Piątek, 2.09.:  Pierwsze próby „Ziemi” w nowym składzie na płycie betonowej konstrukcji budowlanej, mającej w przyszłości być restauracją nad jeziorem, wieczorem pokaz „Wody” w Zogaj. Na początek chodzimy z muzyką po wiosce, zapraszając ludzi. Dzieci oczywiście przyszły już wcześniej, pomagają nam zbudować widownię na wąskich tarasach prowadzących w dół do klubu, przed którym znajduje się kawałek równej przestrzeni nadający się na scenę. To może być pierwszy spektakl teatralny w historii tej wioski! Ludzie chłoną, reagują na każdy gest. Nie ma miejsca bardziej malowniczego. Spektaklowa latarnia dynda na wietrze i parawan stoi na tle jeziora i gór. Gorzką rzeczywistością jest widok palącego się lasu po drugiej stronie … Po spektaklu poznajemy Nebi i jej męża; runda piwa, postawiona nam przez nich w klubie jest równocześnie naszym pożegnaniem się z Karoliną i Davidem (odjeżdżają do Włoch na prace sezonowe przy jabłkach).
Sobota: ciąg dalszy prób „Ziemi”, stopniowo udaje się wprowadzić pierwsze fragmenty tekstów po albańsku, np. z etiudy Motiego: „Ziemie, ziemia, ziemia. Ziemia nie ma granic. Ziemia nie wie, gdzie Polska, Albania (Squiperia), Izrael….” Tak, to jest spektakl o tej wsi … Ale i tak będziemy chcieli znaleźć nowe sceny, brane stąd bezpośrednio. Dołącza do nas Morgan. Popołudniu wyjście do wsi: Ścieżką w stronę granicy, dalej za meczetem, gdzie kończy się szosa. Bez komentarza niewiele widać: ostatnie domy, spalona ziemia, kamienie i popiół, puste przestrzenie, w końcu dwie niezbyt okazałe ruiny. Nad wjazdem resztki metalowego napisu „Poczta Zogaj”, zostały dwie literki. To nie był urząd pocztowy tylko miejsce przekazywania – i kontrolowania – korespondencji zagranicznej. Posterunek graniczników i stanowisko radaru, który był czynny do 2009 roku. Olbrzymie reflektory kontrolujące powierzchnię jeziora zamontowane były niżej. 300 metrów dalej Czarnogóra. Do Czarnogóry należy też wyspa, dobrze widoczna z kamiennej plaży Zogaj. Do tej wyspy należało było dopłynąć. Ze wsi to niedaleko, ok. 2 godziny pływania. Ale stąd nie było szansy przedostać się niezauważenie: tafla jeziora była stale monitorowana i mieszkańcy wsi mieli obowiązek przekazywania wszelkich informacji, legitymować przybysza mogły nawet dzieci. Z brzegu zdarzało się, że padały strzały nie pochodzące od żołnierzy. Kto chciał uciec, musiał wejść do wody przed jeziorem, na rzece Bunie łączącej jezioro z Adriatykiem. Musiał płynąć 2-3 godziny pod prąd i potem szerokim łukiem omijając brzeg zbliżyć się do wyspy od drugiej strony. Po całorocznym treningu mężczyzna mógł przebyć tę drogę przez 18 godzin. Nie ma statystyki, ile osób utonęło w pół drogi.  Ilir pokazuje nam „pocztę”: tu centrala radaru (do ubiegłego roku ktoś jeszcze tu siedział), tu pokój komendanta. Tu, na tej ścianie, odbywały się egzekucje. Nie wiadomo, na jakiej podstawie podjęto decyzję o natychmiastowym rozstrzelaniu lub przekazywaniu człowieka do prokuratury. Raz złapali parę ludzi, chłopaka i dziewczynę, którzy próbowali uciec by wspólnie żyć unikając rygorystycznych ograniczeń obyczajowych narzuconych przez komunistów. Przed zabiciem żołnierze zgwałcili dziewczynę, zadbano o to, żeby plotka o tym przedostała się do wsi. Potem zwłoki obu zostały publicznie wiezione po okolicznych miejscowościach.
Robi się późno, idziemy na umówioną wizytę do domu Nebi. Prowadzą do niego kamienne schody, świeżo pobielone z okazji Ramadanu i święta Bajram. Nebi nie wiedziała wcześniej o planowanym spektaklu, przyszła, bo usłyszała muzykę. Zaprosiła nas, żeby pokazać swój warsztat tkacki. Z tym warsztatem jest tak, że ona go założyła, kiedy już nie było w ogóle pracy (wcześniej chodziła do Shkodry). Pamiętała stare techniki tkactwa i robienia gobelinów, udało jej się uruchomić własny warsztat. Teraz tam już pracuje kilkanaście kobiet. Nebi promieniuje radością, dumą. Częstuje słodyczami jakimi ludzie się obdarowują z okazji Bajramu, pokazuje dywany, chustki, obrusy, opowiada coraz więcej i więcej. Daje nam dwa tradycyjne fartuchy jako dar dla teatru, na koniec jeszcze każdemu z osobna malutki gobelin robiony przez jej córkę Pramverę. Córka zna angielski i studiuje literaturę albańska w Shkodrze. Ale chce wrócić po studiach do Zogaj, bo to „najlepsze miejsce, jakie może sobie wyobrazić”.  Pytamy o tradycyjne rzemiosła, o zwyczaje muzułmańskie, o to jak ludzie tu żyli dawniej, o granicę. Jest materiał porównawczy – opowiadam o berlińskim murze. Dowiadujemy się o trudach życia zanim zrobiono drogę i o utrudnionych kontaktach z biskimi żyjącymi poza strefą przygraniczną. O tym, że przynależność do partii była warunkiem przetrwania, dostawania pracy. W pewnym momencie z ust Nebi pada zdanie: „Zostaliśmy zmuszeni, żeby donosić”. Temat zostanie pośpiesznie zamknięty przez Pramverę: „Ale teraz jesteśmy lepsi.” Gościnność rodzinny nie zna granic, zapraszają nas jeszcze na obiad następnego dnia. Znowu rozmowy. Czasami szczegóły dotyczące życie pod reżimem Hodży: „Nie wolno było pościć w Ramadan, potrafili trzymać głowę kogoś pod wodą, żeby zmusić jego do napicia się wody.” I udaje się nam usłyszeć pieśni. Weselne i rybackie, najpierw bardzo nieśmiało („nie ma u nas pieśni”), potem coraz bardziej zdecydowanie. 

e.s.

Ogień, woda i ziemia


2.09.
Wyjeżdżamy ze Shkodry, busem i dodatkowo wynajętą taksówką. Grupa powiększyła się, bo od początku pobytu w Czarnogórze jest z nami już Iza Giczewska. Taksówkarz dużo mówi, co chwila śmieje się głośno, chrapliwie. Przejeżdżamy przez osadę cygańską, Justyna tłumaczy albańskie słowo Madjyp. Taksówkarz wybucha śmiechem, mówi – Ludzie bez paszportu! Hahaha! Dojeżdżamy do jeziora. Jak połączenie raju z piekłem: Bajecznie połyskująca powierzchnia i góry. Pasmo górskie jest zczerniałe od pożaru. Podobno ludzie próbowali ściągnąć pomoc przy gaszeniu, ale nikt nie reagował. (Gaszenie nie byłoby trudne, czarnogórskim strażakom po drugiej stronie granicy się udało). Brak zainteresowania, brak sprzętu. Jakiś podtekst polityczny? Motywy mogą być różne: nieuczciwa konkurencja niemieckich i greckich firm farmaceutycznych, pozyskujących dziką górską szałwię, proceder obniżenia cen ziemi pod budowę rozrastających się osiedli podmiejskich albo zniszczenie nielegalnych plantacji marihuany… No tak … jesteśmy poza terenem Unii … Ludzie uratowali we wspólnej akcji tylko cmentarz. Roślinność w górach to poza rybami  podstawa ich utrzymania. Zbierają zioła lecznicze, pasą tu krowy. Dymy pożarów na zboczach otaczających jezioro gór – odtąd będzie to widok codzienny, nocą jeszcze bardziej spektakularny, bo widać płomienie z odległości wielu kilometrów.
Jest gorąco. Z powodu trwającego jeszcze Bajramu i z powodu trwającej jeszcze pory sjesty jest za wcześnie, żeby odbyć wstępną wizytę u sołtysa, wykorzystujemy czas na kąpiel. Woda jest czysta, ciepła, kamienny brzeg jest pokryty odpadami. Pływanie utrudniają olbrzymie wodorosty sięgające z dna pod samą powierzchnię jeziora. Dowiadujemy się, że zburzona została równowaga ekologiczna: zabrakło ryb żywiących się wodorostami. Proces może być nieodwracalny. 

e.s.


1.09.
Notatka ze wstępnego spotkania z Ilirem Dragovoją w sprawie naszych działań w okolicach Shkodry:
Będziemy próbowali połączyć pracę teatralną z jego i Justyny Wielgus pracą nad filmem „The Black Hole of the Needle”, dokumentującym sprawę ucieczek przez jezioro Shkoderskie z Albanii do Jugosławii.
Będziemy w przygranicznych wioskach Shiroka i Zogaj. Zwłaszcza ta druga jest bardzo zamkniętą społecznością. Bardzo trudno mieszkańcom mówić o przeszłości. Shiroka jest zamieszkała przez chrześcijan i muzułmanów, Zogaj jest czysto muzułmańską wioską. Jest jeszcze problem zaburzonej więzi lokalnej poprzez podział społeczności na tych, którzy mieszkali tu „zawsze” i tych, którzy wrócili tutaj po latach emigracji i reprezentujących inne myślenie kierujące się bardziej wartościami ekonomicznymi. I jest jeszcze trauma najświeższa: Po tym, że wyjątkowe deszcze w zimie spowodowały straty i okresowe odcięcie Zogaju od komunikacji, kilka dni temu wielki pożar zniszczył roślinność na górze, do której przylega wioska.
Jak będziemy pracować? Zorganizujemy pokazy teatralne we wsiach i równolegle będziemy odwiedzać domy, tak jak to robimy podczas prac terenowych u siebie. Na koniec może uda nam się stworzyć improwizowane przedstawienie odzwierciedlające czas naszego pobytu, jakieś sprawy miejscowe.

O zapisywaniu wspomnień ludzi


(Z wywiadu z chińskim pisarzem Liao Yiwu): Pracuję nad tym tematem już ponad dwadzieścia lat, spisałem z biegiem czasu już ponad 300 historii ludzi, z których wielu już nie żyje … Wielka historiografia to tradycja typowo chińska, ale jak pojedynczy ludzie przeżywali tamte wydarzenia, ich losy osobiste, nigdzie nie zostały zapisane. Oral history albo badania terenowe są bardzo ważne, żeby udokumentować rzeczy w sposób możliwie czysty i niezafałszowany … Inteligentny badacz jest w stanie porównać dokumentację i rezultaty badań terenowych … Takie postępowanie służy udokumentowaniu „wielkiej” historii. Ale co z „małą” historią małych ludzi, normalnych ludzi? … Gdyby nikt nie zapisywał tego rodzaju opowieści, po naszych reformach rolnych pozostały tylko cyfry zimne jak lód, za którymi ludzie staliby się niewidoczni. Ale ludzie są krwią i kośćcem historii, która staje się uchwytna tylko poprzez losy każdego z osobna.”

przepraszam

Niestety mam problem z zaladowaniem zdjec, za kilka dni bede pod porzadnym internetem, uzupelnie.

  e.s.

poniedziałek, 5 września 2011

niedziela, 4 września 2011

Czarnogóra


27. 08.
Virak koło Żabljaku, zwyczajna, tradycyjna wioska położona w pobliżu awansującego ośrodka narciarskiego. Potężne góry Durmitoru. Jest sobotni wieczór, spędziliśmy dzień na przygotowaniach do spektaklu, który pierwszy raz ma się odbyć pod gołym niebem. Na szczęście będziemy mogli opierać się na doświadczeniach z Nowicy. Schodzą się ludzie do obejścia Biljany Golubowic, przywitają się z nami, z gospodynią. Otwarte spojrzenia, żarty, uściski. Ktoś przynosi poczęstunek. Brak skrępowania. Kiedy już zaczynają się działania teatralne, komentują głośno każdy szczegół etiud Jaque’a i Aniczki, aktorów współpracujących z Biljaną. Podczas naszych scen maskowych nie ma już żadnej bariery pomiędzy sceną a widownią (David później w rozmowie porównuje atmosferę do spektakli jakie widział w Indiach), ludzie reagują na maski jak na starych znajomych, odpowiadają słowami, gestami, niemalże włączając się w akcję.
Druga część wieczoru zaczyna się od wprowadzenia wygłoszonego przez Biljanę: „Zaprosiłam na nasze spotkanie ludzi z okolic, z gór, ludzi znających jeszcze najstarszą część tutejszej tradycji – opowieści, pieśni, muzykę”. Przynoszą guśle. Jeden z mężczyzn siada na specjalnym, niskim trójnogu. Opiera instrument na zgiętym w bok kolanie. „Guśle to najstarszy instrument serbski. Mówi się, że został stworzony po to, żeby pozwolić mężczyźnie płakać.” Słyszę słowa komentarza i po chwili – łkanie guśli. Śpiew. Frazę solisty powtarza cała grupa mężczyzn. Potęga głosów. Kobiety dorzucają swoje zwrotki. Nie są wspomagane przez mężczyzn, raczej traktowane z pobłażaniem. Nie pozostajemy długo w pozycji słuchaczy, próbujemy włączyć się we wspólny zaśpiew. Wciągamy się, a i śpiewacy ożywają coraz bardziej, śpiew przeradza się w taniec: jeden z mężczyzn prosi kobietę do tańca. Jest zaskakujące podobieństwo do sposobu w jakim tańczyli Czeczeńcy, którzy byli u nas w Węgajtach. Ruchy pary są podobne do podskoków godowych ptaków. Po chwili następna para jest w kręgu, i już zapraszane są nasze dziewczyny. Wieczór się toczy, odpowiadamy naszymi pieśniami. Pieśń za pieśń. Taniec za taniec. Instrumenty muzyczne. Najstarszy z mężczyzn gra na serbskim, podwójnym flecie. Guślarza ciekawi wydobycie pierwszych tonów z mojego klarnetu, sam chętnie pokazuje Zosi chwyty na guśli.
Otwarte spojrzenia, brak skrępowania. Przyjaźnie.
A jednak.
Biljana zakomunikuje nam następnego dnia, że jej zamysł tego spotkania był inny. Nie tak to sobie wyobraziła. Dlaczego Biljana nas nie rozumie? Dlaczego my nie rozumiemy Biljany? Bo i my mamy wątpliwości: czy jej sposób dokumentowania – filmowanie z bliska twarzy – nie przekreśli szansy spotkania z tymi ludźmi z gór.
Notatki z naszej rozmowy wewnętrznej, na zakończenie czarnogórskiego etapu: Plan i nie-plan. Zobaczyć wydarzenie z punktu widzenia swojego własnego klucza rozumienia, swoich zamiarów i zobaczyć je z szerszej perspektywy. Zobaczyć nie-spełnienie jako wartość. Spojrzeć z dystansem.
Nie znamy tego świata, brakuje klucza dostępu. (Nawet w stosunku do historii politycznej ostatniego okresu: sama wobec siebie muszę się przyznać: kiedy wybuchła wojna, nic poza ogólnikami nie wiedziałam o rzeczywistości Jugosławii, nie byłam w stanie rozeznać się nawet w jej geografii wewnętrznej. Wiadomości z mediów – owszem, ale padły na grunt nieprzygotowany i wielu szczegółów nie zrozumiałam. A najnowsze dzieje? Nie miałam zielonego pojęcia, że w Kosowie nie wiadomo jakim cudem wygrała ostatnio partia prorosyjska) Przybysze i „ludzie stąd”. Rozmawiamy o tym, jaka jest nasza rola i nasze ograniczenia jako przybyszów. Zosia mówi o wartości wiedzy kogoś, kto jest „w środku” naprzeciwko wartości  ignorancji - pozornej lub rzeczywistej - kogoś kto wchodzi „z zewnątrz”. Co można zrozumieć i co zrozumieć się nie da?
O czym nie można mówić? O czym nie można milczeć?
Rozpoznana wydaje się tylko powierzchnia tego co się dzieje. I tylko jakieś niewielkie odchylenia od zwyczajnego, przewidywalnego toku wydarzeń, jakieś drobne pęknięcia zdradzają istnienie ukrywających się pod nimi warstw. (Metafora nawarstwienia, wprowadzona przez Davida, ciągle się w tej rozmowie powtarza.) Zdradzają istnienie rzeczywistości dużo bardziej rzeczywistej niż to co jesteśmy w stanie zobaczyć i zrozumieć.
Trzy dni, kilka zaledwie wydarzeń: nasz spektakl, spotkanie z ludźmi w Viraku, wyjazd na miejscowy odpust, górska wędrówka. I morze pytań. Intensywne rozmowy z gospodarzami, Biljaną i Draganem, zawieszone nagle w pół zdania.
Zaczepili nas na dziedzińcu małego klasztoru na dnie kanionu rzeki Taras, który zwiedziliśmy po odpuście. Byliśmy w większym towarzystwie – nasza grupa, grupka Czechów, grupa Biljany, jeszcze kilku jej sąsiadów czy krewnych. Część samochodów dotarła aż tutaj, choć droga była tak stroma, że na wszelki wypadek zostawiliśmy bus w połowie drogi na parkingu. Zaczepka dotyczyła podwózki: podobno mieli się szybko dostać na górę, bo w samochodzie na górze czeka ich stara matka w upale. Wyglądali niezwyczajnie – obdarte ubrania, długie, przetłuszczone włosy, jeden z nich z przeraźliwą blizną na skroni. Ni to rzezimieszki ni kloszardzi. Mieliśmy nawet wątpliwości, czy opowieść o starej matce nie była zmyślona po to, żeby uniknąć pieszej wędrówki na górę. Ale przy moście, koło stoisk z pamiątkami spotkaliśmy ich znowu. Most rozciąga się nad zjawiskową, dwustu-metrową przepaścią między górami, na dnie której płynie turkusowa rzeka. Ludzie się zatrzymują, gapią się w dół i kupują pamiątki. Tamci dwaj byli w świetnych nastrojach, roztaczali atmosferę rozbawienia, i faktycznie – była z nimi staruszka, widocznie ich matka. Przywitali się z Wackiem, przedstawili się: Mirosław i Miki. Samochód, stara Zastava, był po brzegi wyładowany przedziwnymi pakunkami. Konwersacja polegała na pokazywaniu bagażu: najpierw zdjęcia, w dużym formacie, laminowane ale i tak mocno sfatygowane. Radowan Karadzić, Ratko Mladić, ludzie z karabinami. Przedstawiają swoją matkę, ma dziś osiemdziesiąte szóste urodziny. Przytulają ją, całują. Staruszka mało już słyszy, Iza i Miu śpiewają jej pieśń prosto do ucha. Radość. Bracia otwierają bagażnik, pojawia się rakija w plastykowych kubeczkach, potem jakieś wiaderka z górskim serem w zalewie, potem domowy chleb, potem garnek z zupą fasolową. Wszystkiemu towarzyszyła wesołość, ale specjalnego rodzaju. Śmiech jak gdyby nerwowy, nieobecny. Czekiści, czy wariaci? Wacek podtrzymuje rozmowę, Emmi dokumentuje. Co jakiś czas ktoś z naszej grupy dołącza, większość zachowuje jednak bezpieczną pozycję na peryferii. Zachowania naszych tymczasowych gospodarzy są serdeczne, ale równocześnie wydają się jakąś dziwną błazenadą, działaniem na przekór wszystkiemu, zdradzającymi jakąś otchłań. Trudno mi się zbliżyć, nie rozumiem samej siebie, co mnie powstrzymuje. Biljana razem z kilkoma osobami trzyma się z dala, czeka, kiedy ta przedziwna uczta się skończy.
Potem mówi: Nie wolno się z takimi zadawać. Na pytania odpowiada tylko jednym słowem: To mordercy.
Wieczorem gramy muzykę, uczymy tańców, ale niewidoczny mur miedzy nami a Biljaną pozostaje. Nie chcemy, żeby tak było. Ale nie chcemy też akceptować zakazu nawiązywania relacji. Jak to? Przecież z więźniami też się rozmawia? A co, mieliśmy się zadowolić piękną pocztówkową wizją Czarnogóry, jej przyrody i archaicznej tradycji?
Nie możemy rozumieć, dlaczego Biljana milczy.
Mimo wszystko udaje nam się ułożyć wspólny program działań na następny dzień: spotkanie obu grup w działaniu warsztatowym. Zgodnie z tematem spektaklu „Woda 2030” będzie ono realizowane na brzegu górskiego jeziora, które Biljana i Dragan chcą nam pokazać. Droga tam zajmuje wiele godzin nieśpiesznego zanurzania się w oszałamiającym wysokogórskim krajobrazie. Piękno zapiera dech. Dowiadujemy się, że kiedyś było tu wiele jezior, teraz już tylko kilka z nich pozostało, usychają. Idziemy ślizgając się po trawie na stromych zboczach gór, stawiając ostrożnie stopę z kamienia na kamień. Droga jest celem, oczyszcza. Dzięki tej drodze nad brzegiem „Modrego jeziora” może nastąpić spotkanie, wymiana etiud, scen teatralnych. I narodzenie się nowej etiudy: „Wodny taniec”. Przestrzeń wyobraźni, tańca i muzyki nas uwalnia, stajemy się bliższymi siebie samych.
Ostrożne rozmowy. Pytanie o jurodiwych – czy na Bałkanach istniała taka tradycja? – Nie w takim sensie jak w Rosji, ale „ich” zachowania rzeczywiście przypominały jakiś rodzaj nawiedzenia. Tworzyli grupy, bardzo silna była pomiędzy nimi więź, subkultura emanująca rodzajem bezustannego karnawału, niepowagą. Wiemy, że to przekracza nasza wyobraźnię, ale mimo to próbujemy znaleźć porównania. Może to tak jak młodzieżowe grupy Hutu w Rwandzie, mordujące ludzi z plemienia Tutsi? Napędzeni radiową propagandą i muzyką chodzili od wsi do wsi …
Nie rozwiążemy zagadki w ciągu tak krótkiego czasu, jesteśmy przecież tylko gośćmi. Ale nie jesteśmy turystami. Spotkanie z Biljaną może się spełnić tylko wówczas, kiedy dysonanse nie będą przez nas traktowane jako chwilowe zakłócenie umyślonego wcześniej scenariusza, tylko jako szansę przekraczania - choćby dotknięcia - dzielącej nas granicy. Jej milczenie jest zarazem dla nas znakiem: są rzeczy, o których jest niesłychanie trudno mówić.
Codzienność niesie potrzebę rozwiązywania innych jeszcze spraw, choćby takich jak konieczność zakwaterowania się u kogoś z gospodarzy po odjeździe Biljany i Dragana. I teraz, niejako mimochodem, przy okazji omawiania tej kwestii w świetle skomplikowanych wzajemnych relacji pomiędzy rodzinami zamieszkującymi wieś, udaje się wracać do tematu.
Widzisz – ty nie wiesz, co to jest prawo obyczajowe. To jest silniejsze niż wszystkie prawa pisane. Nie uciekniesz od tego. Jeśli popełnisz błąd, przekroczenie o którym nawet nie wiesz, to spotkają cię konsekwencje. To obejmuje całe życie. Może nie jest to kwestia dokładnie udowodniona, ale ta wojna powstała na wsi, na bazie relacji wiejskich, przeniesionych dopiero potem w politykę. Ktoś coś zrobi i wszyscy wiedzą, kto to był, ale … I tak to było, przyszła jedna grupka do wsi i wymordowała sto osób w ciągu jednego dnia. I potem, do ich wsi przyszła inna grupka i też wymordowała sto osób … Ci ludzie na moście. Kiedy ich zobaczyłam, cała zesztywniałam. Nie możesz nic zrobić, tylko możesz ich unikać. Zwróciłaś uwagę, że nikt do nich nie podchodził, wszyscy obchodzili ich szerokim łukiem? (Może zwróciłam uwagę, ale obserwowałam też wyraziste, ostentacyjne prawie przywitanie się z nimi pewnej grupki ludzi przejeżdżającej tędy samochodem… Przywitanie, które nabiera innego znaczenia w świetle opowieści Biljany.)
Tak jakby chciała powiedzieć: stajesz się współodpowiedzialna rozmawiając z nimi. Tak jakby chciała powiedzieć: Oni są wszędzie.
Czuję wdzięczność dla Biljany, że jednak zdecydowała się mówić i czuję wdzięczność dla zachowania się Wacka i Emmi. I czuję pokorę wobec ogromu rzeczy, o których nie wiem i które są trudne do wyobrażenia. Ta podróż jest potrzebna. Nic się nie może wydarzyć bez spotkania bezpośredniego, twarzą w twarz.
Następny wieczór spędziliśmy wyżej w górach, przy zbitej z desek „Kafany” (kawiarni) należącej do rodziny Mileny, która z nami śpiewała pierwszego wieczoru i która była gotowa nas przygarnąć. Siedzieliśmy do późna z gospodarzami. Następnego dnia, w czasie „rundy” Iza dzieliła się swoim pomysłem: jeśli przygotować jakiś następny projekt „bałkański”, to koniecznie należałoby stworzyć osobną przestrzeń dla kobiet, ich pieśni, ich ekspresji.

wtorek, 30 sierpnia 2011

z Węgier do Serbii


25.08.
Jesteśmy teraz w drodze do Czarnogóry, przejeżdżamy przez Serbię. Co było w Pécs, wydaje się stąd odległe, prawie nierzeczywiste. Inna planeta za granicą układu Schengen? (Baliśmy się trochę tej granicy, przygotowaliśmy się na drobiazgowe kontrole, pytania. A tu, na maleńkim przejściu w Bačkim Bregu – nic. Ani kolejki ani kontroli. Za posterunkiem pozornie to samo: ciągnące się wzdłuż ulicy wioski o trochę szwabskim wyglądzie. Ale już inne.)
Jedziemy przez Serbię. Światy równoległe. Tam, w Pécs – przepych bogatego mieszczaństwa z tradycjami, fajerwerki architektury miejskiej, renesans, barok, secesja, fasady, witryny. Tu – chałupki, niedokończone, zarzucone budowy, śmieci, za to rozmach i nieskrępowanie w zajmowaniu przestrzeni zewnętrznej, wszędzie stragany rozświetlone jeszcze o północy, bogactwo owoców niemalże rozlewające się na ulicę, kawiarnie uliczne pełne ludzi, nawet na wsi. Obecność ludzi. Uświadamiam sobie teraz, jak puste, bezludne były przestrzenie węgierskich wsi.
Wspaniałość Pécsu. Przestrzeń przyjazna, wszędzie woda pomagająca przetrwać upał, przy rynku brama rozpylająca orzeźwiającą mgiełkę na przechodniów, fontanny, kąpiące się dzieci. Żebracy. Saffy (Hajnal Szolga) tłumaczy nawoływania jednego z nich: „dajcie monety, dajcie monety, dlaczego nikt nie ma pieniędzy?” Saffy mówi, że coraz więcej jest na ulicy bezdomnych. Wyraźnie to się teraz czuje. Opowiada o dużej osadzie cygańskiej na  południu od Pécs. Relacje między Węgrami a Romami? Napięte, ale nie tak złe jak gdzie innej. Problemem jest przestępczość. Światy równoległe, przenikające się lub nie. Pytałam o relacje z krajami byłej Jugosławii. Czy temat budzi zainteresowanie? W mediach nie ma o tym dużo, ale dla ludzi w Pécs to nadal jest ważne. W czasie wojny miasto nagle napełniło się uchodźcami. Ludzie przyjmowali ich do swoich domów, powstały organizacje pomocowe. Od Pécs jest 70 km do granicy z Serbią i 40 km do granicy z Bosnią. W tej chwili, wspólnie z Katją (jeszcze jeden ciekawy szczegół: Katja, podobnie jak do niedawna Saffy, jest stypendystką programu menedżerów kultury Fundacji Boscha) pracują nad projektem bałkańskiego portalu fotograficznego, dużego przedsięwzięcia z partnerami m.in. w Serbii, Rumunii, Bośni. Zdjęcia z przeszłości, zdjęcia z teraźniejszości. Inny projekt Saffy: Cykl poświęcony Beuys’owi, finałem ma być duża akcja w przestrzeni publicznej miasta. „Projekt Saffy”, to niewłaściwe wyrażenie. We wszystkich działaniach ważna jest konfiguracja. Razem z całą grupą plastyków, fotografików, rzeźbiarzy, ludzi od wideo-artu prowadzą stowarzyszenie i do tego jeszcze stworzyli unikalne rozwiązanie: spółdzielnię artystyczną. Spółdzielnię w dosłownym tego słowa znaczeniu. Każdy z nich robi swoje rzeczy, ale wspólnie utrzymują pracownię graficzną (LABOR), zarabiają na zleconych projektach sprzedaży wyrobów, realizują wspólne akcje na mieście. System naczyń połączonych składający się prócz tego jeszcze z innych, zaprzyjaźnionych miejsc: pracowni recyklingowej (robią projekty land-artu i równocześnie sprzedają biżuterię, torebki recyklingowe),  pracowni arteterapii, wypożyczalni rowerów „Velo-sofia”, kilku knajpek. Myślenie łączące sztukę medialną, rzemiosła, smykałkę techniczną i ochronę środowiska. Dzieje się to w podwóreczkach, ogródkach, knajpkach, które ciągną się jak podziemna pajęczyna miasta, jego drugie dno. Udaje im się. W czasie, kiedy Pécs był europejską stolicą kultury, zbudowali specjalną przestrzeń na jednej z głównych ulic, konstrukcję z drzewa o obłych, niemalże secesyjnych kształtach, w której działali przez cały sezon. Teraz spodziewają się przekazania nowej przestrzeni przez miasto.
Spółdzielnia artystyczna. Porównując ich sposób działania z naszym rzuca się w oczy stopień wzajemnego zaufania, na którym się opierają. Wzajemnego zaufania, które u nas – tak się wydaje – nie jest w zasięgu możliwości. Czerpią dodatkową siłę ze współpracy, bo kto mniej energii poświęca na obronę, zabezpieczenie swojej pozycji, jest w stanie jej więcej poświęcić na działanie. Ale potrzebna jest inna struktura myślenia: przejście od hierarchicznej struktury, w której ważna jest prawda nadrzędna, do poziomej, w której ważna jest wielość i współdziałanie. Nie da się tego robić z dobrej chęci, potrzebne są umiejętności: przejrzystość i dobra komunikacja.
Nasze własne działania w Pécsu to spektakl „Woda 2030”, pokazany w „Domu sztuki”, dość konwencjonalnej, ale sprzyjającej sali z klimatyzacją (co ważne w upale do 40 stopni). Po spektaklu spotkanie, rozmowy, żywe zainteresowanie, pytania. Niespodziewanym przedłużeniem wieczoru było przypadkowe spotkanie następnego dnia: Idąc po mieście zwróciłyśmy uwagę na sklepik ze starymi misiami. Było ich pełno: siedziały na ulicy, szczelnie wypełniały witrynę, wielkie, malutkie, z każdego możliwego rodzaju materiału. W środku osoba z wczorajszej widowni. W rozmowie okazało się, że to magiczne miejsce nie jest sklepem tylko pracownią psychoterapeutyczną. Anna Maria Horvath używa swoje misie do terapii wg metody „Play back theatre”. 


Erdmute Sobaszek


teatrwegajty.art.pl. Obsługiwane przez usługę Blogger.